„Gdybym wiedział, że tak ma wyglądać mój wolontariat, to w życiu nie zdecydowałbym się na wyjazd” – tak myślałem o czekającej mnie „misji” w Jasini, małej miejscowości w ukraińskich Karpatach, na kilka dni przed jej rozpoczęciem. Skąd to zniechęcenie?
Chęć wyjazdu zgłosiłem już prawie rok przed letnimi wakacjami. Usłyszałem, że mój kolega był na Ukrainie jako wolontariusz, przez niego więc wstępnie wyraziłem gotowość do wzięcia udziału w tego typu inicjatywie. Moje pobudki nie były specjalnie wzniosłe – jako student filologii rosyjskiej byłem zainteresowany wschodem Europy, chciałem poznać ukraiński język i kulturę, a taki wolontariat wydawał mi się do tego świetną okazją. Oczywiście rozumiałem, że wolontariat to głównie praca na rzecz innych i tę również byłem gotów podjąć. Było mi obojętne, co będę robił, więc gdy pojawiły się konkretne oferty wyjazdów, wybrałem ten, którego termin najbardziej mi odpowiadał. „Pomoc podczas rekolekcji oazowych dla młodzieży z możliwością dłuższego pobytu, by pomóc przy budowie kościoła? Świetnie, pomyślałem, będę nosił cegły, a w czasie rekolekcji pewnie pomagał na kuchni albo coś takiego. Niech będzie!” Czas wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami, a ja wciąż nie znałem szczegółów – nie wiedziałem dokładnie, co będę robił, gdzie spał, kto oprócz mnie tam pojedzie.
Pierwszym szokiem była informacja o tym, że poza mną nie jedzie nikt więcej z Polski, tak więc wszelkie kwestie organizacyjne muszę rozwiązać sam. Później dowiedziałem się, że do moich obowiązków będzie należeć ogólna opieka nad młodzieżą: pilnować, żeby sobie nic nie zrobili, pograć z nimi w piłkę, zabrać gdzieś w wolnym czasie. No dobrze, nie mam zbyt dużego doświadczenia w pracy z młodzieżą, nie było to moim marzeniem, ale wolontariat to wolontariat, niech będzie! Dopiero kilka dni przed wyjazdem dostałem maila od księdza odpowiedzialnego za wyjazd, z załączonym… podręcznikiem animatora oazy w języku ukraińskim. Ja mam być animatorem na rekolekcjach?! Ale jak to?!
Rzeczywiście, przez całe moje studia byłem związany z Oazą akademicką, ale przez liczne wyjazdy było to mało „usystematyzowane” (miałem tylko jeden pełen rok formacyjny w grupie przygotowującej się do uczestnictwa w rekolekcjach I stopnia, jednak w samych rekolekcjach ostatecznie nie wziąłem udziału). Zatem okazało się, że miałem prowadzić grupę podczas rekolekcji, mimo że sam nigdy w takich rekolekcjach nie brałem udziału, nawet jako uczestnik! Byłem przerażony. Nie znałem szczegółów, nie wiedziałem, ilu uczestników liczy oaza, ilu będzie animatorów, nawet nie wiedziałem, czy w dniu mojego przyjazdu rekolekcje od razu się rozpoczynają, czy też będzie dzień czy dwa na szybkie przygotowanie. Co więcej, gdy już dotarłem późnym wieczorem do Jasini, otrzymałem smsa od księdza, który miał już tam na mnie czekać z innymi wolontariuszami, o treści „Popsuł nam się samochód, będziemy jutro, klucz masz pod wycieraczką”. Świetnie. Siedziałem wieczorem sam w wielkim zimnym domu rekolekcyjnym przerażony tym, co mnie czeka. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem, nie mogłem nawet psychicznie przygotować się na to, co mnie czeka, bo na razie nie było nikogo, kto mógłby mi cokolwiek wyjaśnić. Ta sytuacja była tak bezsensowna, że… musiała pochodzić od Boga.
Wtedy właśnie powiedziałem Bogu: „Ty się tym zajmij. Ściągnąłeś mnie tutaj, ukryłeś fakt, że mam być animatorem, to teraz Ty się martw. Jeśli to był Twój pomysł, to proszę: moje ręce, nogi, głowa, cały ja należę do Ciebie, więc działaj. Bo ja nie wiem, co i jak mam tu robić”. A Bogu nic więcej nie potrzeba, tylko naszego oddania się Jemu.
Kolejne dwa tygodnie były bardzo trudne. Nowi ludzie, zupełnie nowa dla mnie sytuacja, zmęczenie psychiczne i fizyczne. A mimo to po dwóch tygodniach mogłem „już” powiedzieć Bogu „Dziękuję, że tu jestem. Było warto”. Bo Bóg się zatroszczył. Okazało się, że nawet jeśli nigdy nie uczestniczyło się w oazowych rekolekcjach i nie pracowało z młodzieżą, to można być całkiem niezłym animatorem. Że można pomagać we wspólnocie na tysiąc różnych sposobów, jednocześnie samemu wiele się ucząc i otrzymując. Rzeczywiście miałem poczucie, że byłem tam, gdzie Bóg chciał, żebym był. A że musiał trochę przede mną zakryć, żebym nie przestraszył się i nie uciekł – no cóż, On wie lepiej.
Nie odkryję Ameryki, powtarzając, że Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych. Ale w moim życiu było to odkrycie, za które chcę Bogu podziękować i uwielbić Go. Chwała Panu za wszystko!
Maciej Waraczewski